wtorek, 25 sierpnia 2009

Urodziny

Dziś są moje urodziny. 47 lat temu, w niedzielę ok. 15 po południu przyszłam na ten świat. Moja mama zawsze się śmiała, że pewnie dlatego jestem taka leniwa (dopóki nie zdjagnozowano mi wrodzonej wady serca), że w porze sjesty urodziłam się. Muszę napisać, że to moje lenistwo nigdy specjalnie w życiu mi nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie. Myślę, że tym mimowolnym oszczędzaniem się , unikaniem nadmiernego wysiłku i częstym polegiwaniem z książką uniknełam powikłań związanych ze swoją wadą serca. Ogólnie przez te wszystkie lata specjalnie na nic nie chorowałam i to uważam za swoje wielkie szczęście. Wczesne macierzyństwo dało mi wiele radości i właściwie patrząc z perspektywy czasu, nadało sens mojemu życiu. Pewnie bez niego nie dałabym sobie rady ze swoimi psychicznymi problemami. Wielką miłością mojego życia jest mój mąż. Nikt tak jak on nie potrafi mnie rozśmieszyć, rozruszać i zachęcić do pozytywnego myślenia. Po tylu latach wspólnego życia (23 lata minęło w marcu) nadal kochamy się, może nawet bardziej niż w pierwszych latach naszego wpólnego życia. Mamy za sobą etap "walki" i dostosowywania się do własnych oczekiwań. Znamy się jak "łyse konie". Wystarczy jedno spojrzenie i już wiemy co drugie myśli. Pewnie, że kłócimy się czasami (jak inaczej możnaby się pięknie godzić?), ale nigdy nie obrażaliśmy się na siebie i nie było między nami tzw. cichych dni.
Młodzi często pytają , jak to się robi> że po tylu latach ciągle jeszcze między nami jest taka "żywa" miłość. Myślę, że dużo zależy od dobrego wyboru partnera/ki. Od tego, by oprócz miłości była również przyjaźń i zwyczajne lubienie się. Ja swojego męża poprostu lubię, podoba mi się jego podejście do ludzi i zwierząt i uwielbiam jego poczucie humoru. Poza tym mamy wspólne zainteresowania ( brydż, spacery, grzybobranie, by wymienić kilka) a także każde z nas ma swoje ja książki on sport, samochody czy nowoczesne technologie. Zostawiamy sobie poprostu własną przestrzeń. Nie lubimy rozstań. Po trzyletnim rozstaniu (tyle czasu mąż sam był we włoszech) teraz każdy dzień bez siebie jest dla nas "stracony". Gdy syn wyprowadził się z domu odnaleźliśmy się nareszcie sami. Ta nowa rzeczywistość pogłębiła tylko nasze uczucie. Nareszcie byliśmy tylko dla siebie i mogliśmy robić to na co mamy ochotę. Czuliśmy się jak narzeczeni lub młodzi małżonkowie, a nie jak para "dziadków". Na nowo potrafiliśmy przegadać całą noc odkrywając nowe pokłady czułości i zrozumienia dla swoich słabości.
W dniu swoich urodzin życzę sobie tylko tego, by z biegiem lat nic się nie zmieniło, by tak jak przez ostatnie lata, nasza miłość była ciągle żywa i trwała aż do końca.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Sprzątanie

Powiem szczerze, nie lubię sprzątać. No, poprostu szkoda mi czasu i zachodu by wszystko utrzymywać w czystości. W domu mam różnie. W kuchni czysto, bo tam robię jedzenie, w łazience czysto, bo tam najgorsze bakterie się mnożą, natomiast w pokojach bywa brudno i bałaganiarsko. Dzięki wnuczce raz w tygodniu mam chałupkę na błysk , bo jak przyjeżdża to bawi się w pokoju na podłodze, więc babcia musi wysprzątać, czy jej się chce czy nie. Ostatnio nawet śmiałam się do syna, że od czasu jego dzieciństwa nie miałam tak czystej chałupki , jak teraz z okazji wizyt wnusi. I pewnie dlatego, że nie lubię sprzątać pół życia przepracowałam jako sprztaczka. Za PRL-u pracowałam w Centrali NBP jako starszy referent. Byłam "szychą". Później wyjechaliśmy do Italii i tam nie znając języka poszłam do pracy jako sprzątaczka do domów co lepiej sytuowanych Włochów. Nie narzekam na tą pracę broń Boże, wręcz przeciwnie.

Nie wiem jak to jest w innych krajach, ale w Rzymie praca ta, jest naprawdę doceniana. Traktują cię jak członka rodziny, który przychodzi świadczyć pomoc. Nie ważne, że za pieniądze, ważne, że pomagasz. Dość szybko zdobyłam pracę na wszystkie dni tygodnia (oprócz soboty i niedzieli) z rana (po 3 godz) i dwa popołudnia w tygodniu. Tyle mi wystarczyło by zarobić na utrzymanie całej naszej 3 osobowej rodziny. Utrzymanie dodam na przyzwoitym poziomie. Pomimo, że robiłam coś czego nie lubię robić, to atmosfera stworzona przez pracodawców była taka, że z chęcią do nich szłam. Dzień pracy zaczynałam od kawy serwowanej przez panią domu i ploteczki o tym co się wydarzyło w domu i kraju przez te kilka dni jak mnie nie było. Później dostawałam do sprzątania a właściwie dopieszczenia już, jak na warunki polskie, czystego mieszkania i na koniec wspólny obiad, często z dodatkiem "na wynos" dla rodziny, by poznała smak nowej potrawy włoskiej. Wszędzie do pracy chodziłam na piechotę, bo były to prace blisko mojego domu. Jak z emigracji wróciliśmy do Polski, to nagle okazało się, że nie bardzo nadaję się do pracy w biurze, bo byłam "za stara" i nie znałam angielskiego tylko włoski. Ponieważ mąż zarabiał nieźle to w zasadzie nie poszukiwałam tak pracy bardzo intensywnie. Zajęłam się swoim domem i wychowywaniem dorastającego syna. Później przyszedł olbrzymi kryzys na rynku budowlanym i maż stracił pracę właściwie z dnia na dzień. Co było robić. Zakasałam rękawy i poszłam znowu jako sprzątaczka pracować, tylko już teraz do biura. Rano sprzątałam prywatne wyjazdowe Pogotowie Ratunkowe ( ok 100 ludzi przez 24 godz. na dobę tam sie przewijało) i konwoje ochroniarskie (ok. 200 facetów na dobę) a popołudniami szłam do biura i tam sprzątałam kilka pomieszczeń, bo biuro było maciupeńkie. Brałam jeszcze zastępstwa i dorywcze sprzątania gdzie sie tylko dało. I tak przez prawie rok utrzymywałam na powierzchni całą naszą rodzinę. Od kilku lat znowu nie pracuję, bo mąż nie tylko znalazł pracę, ale po tych zawirowaniach rozwinął skrzydła. Dziś już nie muszę się martwić o pieniądze na jedzenie, pomagam mężowi w prowadzeniu firmy i zajmuję się obiema naszymi mamami, które bardzo nam pomagały w tym trudnym czasie. Jedno wiem napewno jako sprzataczka zawsze znajdę pracę :)