środa, 9 września 2009

Wspólny wyjazda

Zdecydowaliśmy się na wspólny wyjazd z naszymi dziećmi i wnuczką, na kilkudniowy urlop w głuchym lesie na podlasiu. Kochamy nasze dzieci, ale żyć z nimi pod jednym dachem jest nam bardzo ciężko , bo są strasznie różni od nas. Rano wstają z pochmurnymi minami, my natomiast z rana od razu w dobrym humorze, raczej w ciągu dnia humor nam psują różne sprawy. Ale chcieliśmy im zapewnić choć krótki urlop, na który ich nie stać. Było fajnie, choć dobrze, że tylko kilka dni. Pod koniec już zaczęły się "humory". Nie lubię humorzastych ludzi, sama z sobą mam problemy, więc na zewnątrz staram się pokazywać wesołą twarz, humory zostawiam na samotne chwile. Ale pogoda była taka, że być może ona powodowała pewne napięcia i napewno złe zachowania wnuczki. Jak jest niezmęczona to urocze dziecko natomiast popołudniu to mały diabełek. Podziwiam synową za jej cierpliwość w wychowywaniu małej. Teraz w okresie buntu dwulatka potrafi dać w kość swojej mamie. Syna uwielbia i dla niego jest zawsze grzeczna. Zresztą dziadka tak samo. Babcia jest dobra dopóki w okolicy nie pojawia się dziadek lub tatuś. :)
Ogólnie wypoczeliśmy, nazbieraliśmy grzybów i zbliżyliśmy się trochę z dziećmi. Syn rozpoczął pracę nad sobą i już widać efekty. Ani razu nie podniósł głosu, ani razu się nie obraził, choć mąż powiedział mu kilka słów prawdy. Cieszy mnie to bardzo. Lubię swoją synową, ale od czasu do czasu, na dłuższą metę jest męcząca (być może ja dla niej również:)) ogólnie dogadujemy się a to przecież najważniejsze. Kochamy przecież te same osoby. Lecę teraz poczytać co tam u Was słychać:)

wtorek, 25 sierpnia 2009

Urodziny

Dziś są moje urodziny. 47 lat temu, w niedzielę ok. 15 po południu przyszłam na ten świat. Moja mama zawsze się śmiała, że pewnie dlatego jestem taka leniwa (dopóki nie zdjagnozowano mi wrodzonej wady serca), że w porze sjesty urodziłam się. Muszę napisać, że to moje lenistwo nigdy specjalnie w życiu mi nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie. Myślę, że tym mimowolnym oszczędzaniem się , unikaniem nadmiernego wysiłku i częstym polegiwaniem z książką uniknełam powikłań związanych ze swoją wadą serca. Ogólnie przez te wszystkie lata specjalnie na nic nie chorowałam i to uważam za swoje wielkie szczęście. Wczesne macierzyństwo dało mi wiele radości i właściwie patrząc z perspektywy czasu, nadało sens mojemu życiu. Pewnie bez niego nie dałabym sobie rady ze swoimi psychicznymi problemami. Wielką miłością mojego życia jest mój mąż. Nikt tak jak on nie potrafi mnie rozśmieszyć, rozruszać i zachęcić do pozytywnego myślenia. Po tylu latach wspólnego życia (23 lata minęło w marcu) nadal kochamy się, może nawet bardziej niż w pierwszych latach naszego wpólnego życia. Mamy za sobą etap "walki" i dostosowywania się do własnych oczekiwań. Znamy się jak "łyse konie". Wystarczy jedno spojrzenie i już wiemy co drugie myśli. Pewnie, że kłócimy się czasami (jak inaczej możnaby się pięknie godzić?), ale nigdy nie obrażaliśmy się na siebie i nie było między nami tzw. cichych dni.
Młodzi często pytają , jak to się robi> że po tylu latach ciągle jeszcze między nami jest taka "żywa" miłość. Myślę, że dużo zależy od dobrego wyboru partnera/ki. Od tego, by oprócz miłości była również przyjaźń i zwyczajne lubienie się. Ja swojego męża poprostu lubię, podoba mi się jego podejście do ludzi i zwierząt i uwielbiam jego poczucie humoru. Poza tym mamy wspólne zainteresowania ( brydż, spacery, grzybobranie, by wymienić kilka) a także każde z nas ma swoje ja książki on sport, samochody czy nowoczesne technologie. Zostawiamy sobie poprostu własną przestrzeń. Nie lubimy rozstań. Po trzyletnim rozstaniu (tyle czasu mąż sam był we włoszech) teraz każdy dzień bez siebie jest dla nas "stracony". Gdy syn wyprowadził się z domu odnaleźliśmy się nareszcie sami. Ta nowa rzeczywistość pogłębiła tylko nasze uczucie. Nareszcie byliśmy tylko dla siebie i mogliśmy robić to na co mamy ochotę. Czuliśmy się jak narzeczeni lub młodzi małżonkowie, a nie jak para "dziadków". Na nowo potrafiliśmy przegadać całą noc odkrywając nowe pokłady czułości i zrozumienia dla swoich słabości.
W dniu swoich urodzin życzę sobie tylko tego, by z biegiem lat nic się nie zmieniło, by tak jak przez ostatnie lata, nasza miłość była ciągle żywa i trwała aż do końca.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Sprzątanie

Powiem szczerze, nie lubię sprzątać. No, poprostu szkoda mi czasu i zachodu by wszystko utrzymywać w czystości. W domu mam różnie. W kuchni czysto, bo tam robię jedzenie, w łazience czysto, bo tam najgorsze bakterie się mnożą, natomiast w pokojach bywa brudno i bałaganiarsko. Dzięki wnuczce raz w tygodniu mam chałupkę na błysk , bo jak przyjeżdża to bawi się w pokoju na podłodze, więc babcia musi wysprzątać, czy jej się chce czy nie. Ostatnio nawet śmiałam się do syna, że od czasu jego dzieciństwa nie miałam tak czystej chałupki , jak teraz z okazji wizyt wnusi. I pewnie dlatego, że nie lubię sprzątać pół życia przepracowałam jako sprztaczka. Za PRL-u pracowałam w Centrali NBP jako starszy referent. Byłam "szychą". Później wyjechaliśmy do Italii i tam nie znając języka poszłam do pracy jako sprzątaczka do domów co lepiej sytuowanych Włochów. Nie narzekam na tą pracę broń Boże, wręcz przeciwnie.

Nie wiem jak to jest w innych krajach, ale w Rzymie praca ta, jest naprawdę doceniana. Traktują cię jak członka rodziny, który przychodzi świadczyć pomoc. Nie ważne, że za pieniądze, ważne, że pomagasz. Dość szybko zdobyłam pracę na wszystkie dni tygodnia (oprócz soboty i niedzieli) z rana (po 3 godz) i dwa popołudnia w tygodniu. Tyle mi wystarczyło by zarobić na utrzymanie całej naszej 3 osobowej rodziny. Utrzymanie dodam na przyzwoitym poziomie. Pomimo, że robiłam coś czego nie lubię robić, to atmosfera stworzona przez pracodawców była taka, że z chęcią do nich szłam. Dzień pracy zaczynałam od kawy serwowanej przez panią domu i ploteczki o tym co się wydarzyło w domu i kraju przez te kilka dni jak mnie nie było. Później dostawałam do sprzątania a właściwie dopieszczenia już, jak na warunki polskie, czystego mieszkania i na koniec wspólny obiad, często z dodatkiem "na wynos" dla rodziny, by poznała smak nowej potrawy włoskiej. Wszędzie do pracy chodziłam na piechotę, bo były to prace blisko mojego domu. Jak z emigracji wróciliśmy do Polski, to nagle okazało się, że nie bardzo nadaję się do pracy w biurze, bo byłam "za stara" i nie znałam angielskiego tylko włoski. Ponieważ mąż zarabiał nieźle to w zasadzie nie poszukiwałam tak pracy bardzo intensywnie. Zajęłam się swoim domem i wychowywaniem dorastającego syna. Później przyszedł olbrzymi kryzys na rynku budowlanym i maż stracił pracę właściwie z dnia na dzień. Co było robić. Zakasałam rękawy i poszłam znowu jako sprzątaczka pracować, tylko już teraz do biura. Rano sprzątałam prywatne wyjazdowe Pogotowie Ratunkowe ( ok 100 ludzi przez 24 godz. na dobę tam sie przewijało) i konwoje ochroniarskie (ok. 200 facetów na dobę) a popołudniami szłam do biura i tam sprzątałam kilka pomieszczeń, bo biuro było maciupeńkie. Brałam jeszcze zastępstwa i dorywcze sprzątania gdzie sie tylko dało. I tak przez prawie rok utrzymywałam na powierzchni całą naszą rodzinę. Od kilku lat znowu nie pracuję, bo mąż nie tylko znalazł pracę, ale po tych zawirowaniach rozwinął skrzydła. Dziś już nie muszę się martwić o pieniądze na jedzenie, pomagam mężowi w prowadzeniu firmy i zajmuję się obiema naszymi mamami, które bardzo nam pomagały w tym trudnym czasie. Jedno wiem napewno jako sprzataczka zawsze znajdę pracę :)

czwartek, 30 lipca 2009

Wesoła rodzinka

Dostalismy zaproszenie na ślub od chrześniaka mojego męża. A ja mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony nie wypada nie pojechać, z drugiej, nie widzieliśmy się z rodziną męża chyba już ze trzy lata. Odkąd zaczęło nam się lepiej powodzić, rodzina ze strony męża zaczęła zupełnie inaczej do nas się odnosić. I oczywiście nie oddała pożyczonych pieniędzy. Pal licho te pieniądze, ale sposób w jaki to załatwili to już poprostu było wstrętne. Bratanica męża znała numer telefonu do niego, póki nie wyremontował jej za friko całego mieszkania. A później, żeby zaprosić na chrzest córki to już nie. Ani na żadną inną uroczystość rodzinną nie zostaliśmy zaproszeni. Od tych trzech lat Święta spedzamy sami z mamą męża, bo oni są zajęci sobą. Szkoda mi też teściowej, że uważają iż tylko my mamy zapewnić jej towarzystwo w okresie świątecznym. A przecież kiedyś wszyscy razem spotykaliśmy się na takich uroczystościach, robiąc tzw. składkowe Święta. Cała ta sytuacja jest chora. Ale nie mogę zmusić męża żeby rozmówił się w końcu z bratem i bratanicą. Wygarnął co o tym myśli i rozpoczął od nowa normalne stosunki rodzinne. Przecież można jakoś załagodzic całą sytuację a przynajmniej do końca wyjaśnić. Dla mnie też ta sytuacja jest nieprzyjemna, bo okazuje się, że ja i moja rodzina jesteśmy dla niego bliżsi niż jego brat z dziećmi. Jeśli chodzi o bratanka, który nas zaprosił to nie było i nie ma go w Polsce, bo przebywa już od 4 lat na emigracji w Irlandii. Nie brał więc udziału w całej tej nieprzyjemnej historii. Ale na tym ślubie mamy przeciez spotkać się wszyscy i co?? Udawać , że nic się nie stało? bo przeciez na ślubie nie będziemy roztrząsać tych nieprzyjemnych spraw. Z drugiej strony będzie to straszna hipokryzja, nie wiem czy wytrzymam te okolicznościowe usmiechy i powitania.

niedziela, 26 lipca 2009

2 urodziny

Moja wnusia skończyła w tym tygodniu dwa latka. Zrobiliśmy u mnie mały zjazd rodzinny z tej okazji. Był oczywiscie tort (którego ona nie jada) i lody (których tez nie jada) a na obiad jej ukochane schabowe (zjadła dwa ). Zaczęła już skladać pierwsze zdania. Oczywiście po angielsku:)
Może to dziwne, że dziecko wychowywane w Polsce przez polaków pierwsze swoje słowa mówi po angielsku, ale to zasługa mojej synowej. Pochodzi bowiem ona z RPA, z polskiej rodziny, która tam wyemigrowała w latach siedemdziesiątych. Moja synowa mówi po polsku ale jej pierwszym językiem był angielski i dlatego do małej mówi też w tym języku. Syn mówi do niej po polsku, ale jak chce mieć pewność, że mała rozumie to tłumaczy po angielsku a babcia potem musi sobie radzić jak umie:) Wnusia rozumie wszystko i po polsku, specjalnie żeby to sprawdzić nie raz dawałam jej "skomplikowane" polecenia do wykonania i zawsze robiła wszystko o co babcia poprosiła. Niektóre słowa bardziej podobają jej się po polsku np. mrówka a nie ent(piszę fonetycznie bo nie znam pisowni angielskiej). Ogólnie jest bardzo wesołym, odważnym i samodzielnym dzieckiem. I bardzo niekłopotliwym, bo grzecznym i przestrzegającym reguł w czym bardzo przypomina mojego synka.
A poza tym nie bardzo się czuję ostatnio, mam coraz więcej trudnosci ze znoszeniem upałów i zmienności naszej pogody. Dziś np. jest chłodno a wczoraj było gorąco. Nawet moja sunia z kotką ostatnio mniej się bawią, bo całe dnie przesypiają i dopiero wieczorem zaczynają harce:)

poniedziałek, 20 lipca 2009

Czy bogaty zrozumie biednego ?

Na wstępie chciałam przeprosić, że chwilowo mnie nie było. Tzn. byłam , ale się nie odzywałam, ani nie pisałam, bo po prostu nie byłam w nastroju. Ale jak zwykle Stardust mnie natchnęła :)

Chciałabym mieć taką przyjaciółkę tu w Wawie, która tak by umiała zmoblizować do działania.

Chodzi mi o dwa posty Stardust, ten o paleniu i ten o narkotykach. Oba jakby dotyczą mnie osobiście. Po pierwsze palę i to dużo. Zaczęłam palić jak miałam 20 lat. Po zdaniu matury (miałam już wtedy synka) wpadłam w depresję. Zrozumiałam po pierwsze, że mój plan na życie jest dla mnie nieosiągalny a po drugie, że mój ukochany mąż, nie jest dla mnie człowiekiem , z którym chciałabym przeżyć resztę życia. Do tego doszedł napewno czynnik psychiczny i wlazłam w taki dół, że myślałam nawet o samobójstwie i innych takich. Ale przecież miałam małe dziecko, dla którego byłam całym światem, wymyśliłam więc sobie, że jak zapalę to się uspokoję i znajdę w sobie siłę do tego , by rano wstawać i żyć. I przez wiele lat mi się to udawało. Jak już psychicznie poczułam się silna to próbowałam rzucić i przez 3 miesiące nie paliłam. Początki były niemiłe, ale do przetrzymania, ale po 3 miesiącach dopadła mnie taka depresja, że myślałam iż żyję w jakimś koszmarze. Wszystko zrobiło się szare, znikało po mału całe moje życie, zanikały wszelkie inne uczucia a pozostawał tylko ból istnienia. Poprostu koszmar. Wróciłam do palenia i odzyskałam swoje życie. Teraz wiem, że gdybym chciała znowu rzucić papierosy, muszę być pod opieką jakiegoś dobrego psychiatry. I tu jest drugi temat Stardust. Ja wiem, że dla człowieka , który nie ma takich problemów psychicznych to jest jak tłumaczenie ślepcowi kolorów. Taki jest mój mąż. Mam silną nerwicę, nie depresję (a jeśli to w niewielkim stopniu). W zeszłym roku dostałam ataku nerwicy wegetatywnej. Nie życzę nikomu. Miałam wrażenie umierania. Wezwałam karetkę i stwierdzono u mnie nadciśnienie krwi i nic więcej jeśli chodzi o objawy rzeczywiste, ale ja wiem co odczuwałam. Po tygodniu dostałam drugiego takiego samego ataku. Już nie wzywałam karetki, (wiedziałam, że nic mi się tak naprawdę nie dzieje, że to tylko atak nerwicy) ale pobiegłam do lekarza. Dostałam pigułkę , którą biorę do dziś. Jedną rano, w dawce bardzo niskiej. Nie chcę się uzależnić jeszcze od leków, wystarczą mi papierosy. To nie jest pigułka "szczęścia" , tylko uspokająjący lek, bez większych skutków ubocznych. Dużo czytałam na ten temat. Być może są lekarze, którzy za kasę wypisują takie lekarstwa, ale to przepisała mi moja lekarka rodzinna, która chyba nie jest zainteresowana przepisywaniem akurat tego typu leków. Czasem nie biorę leku, żeby sprawdzić, czy wróci nerwica i jak na razie zawsze po kilku dniach wraca. Ale jest nadzieja, że po pewnym czasie mi przejdzie. To jest zupełnie niezależne odemnie.
Dlatego nie potępiałabym w czambuł wszystkich lekarzy i leków tego typu. Jak w każdym zawodzie i w tym są "ludzie i ludziska". A Tobie szczerze zazdroszczę, że nigdy nie miałaś takich mrocznych okresów. I wiecie co jest charakterystyczne dla mojej choroby?że nigdy mnie nie atakuje wtedy, gdy mam "prawdziwe" problemy, gdy miałam najgorszy okres biedy w życiu to psychicznie byłam jak Stardust, zakasałam rękawy i pracowałam jako sprzątaczka w 3 firmach, byle zarobić marne grosze na przeżycie. Ale kiedy mi się układa w życiu, gdy wychodzimy na prostą a nawet nieco ponad, to od razu się odzywa.

niedziela, 28 czerwca 2009

Niby nic, ale....

Przez te kilka dni nie zaglądałam na blogi, bo wiele działo się w moim życiu realnym. Burza już przeszła , ale niesmak pozostał. Jak już wszystko przetrawię, to opiszę, na razie jeszcze mi się czkawką odbija.

Ostatniej soboty odwiedziliśmy rodziców naszych młodych przyjaciół. Jestem z jednej strony zachwycona tymi nowo poznanymi ludźmi, z drugiej strony uświadomiłam sobie, że przy najlepszej swojej woli daleko mi do takiej ciepłej rodziny jaką oni stworzyli. Już się nie dziwię, że ci młodzi są tacy poukładni i "normalni". Bardzo się cieszę z tej nowej znajomości , bo to tacy ludzie, którzy warci są głębszego poznania. Nie da się ich nie lubić od pierwszego wejrzenia. Główną osobowością jest tata, który w wieku 50 lat zostawił karierę urzędnika i kupił sobie tira, by jeździć po całej europie. Podziwiam go szczerze, bo mnie na taką voltę nie byłoby stać. Mama natomiast właśnie kończy studia. Uczy się bardzo dobrze i ma nawet stypendium naukowe !. A jednocześnie bardzo dbają o swoje dzieci i starają się im dać wszystko co tylko mogą.Bardzo się cieszę, że ich poznałam. Już jesteśmy umówieni na grzyby i jazdę konną. (Ja na konia nigdy!!!).

Powiem szczerze, jestem zazdrosna (oczywiście w pozytywnym znaczeniu), że tak można powolutku swoje życie poukładać. Mnie brakuje tego zdrowia psychicznego, tej woli działania, tej energii. Ale podobno oni z takich rodzin pochodzą, mają ileś tam braci i sióstr, którzy ich wspierają i pomagają, jeszcze żyjących i pracujących rodziców. Nawet dziadkowie jeszcze żyją i prowadzą aktywne życie. Prawie jak w bajce :)

sobota, 20 czerwca 2009

Moja mama

Jak zwykle Stardust mnie natchęła.

Muszę napisać trochę o jej i swoim dzieciństwie. Mama rocznik 38 została w wieku 3 lat oddana do sierocińca do zakonnic. Była spokojnym i bardzo chorowitym dzieckiem. Dzieckiem wychowywanym bez miłości i bez szacunku dla swojej rodzonej matki. Mój tata stracił swoją matkę gdy miał 6 miesięcy. Wychowywała go po trosze cała rodzina a najwięcej mój dziadek alkoholik. Poznali się przez swoich rodziców, bo mama mojej mamy zwiazała się z ojcem mojego ojca i dzieci powtórzyły ten sam błąd co rodzice. Związali się ze sobą, choć kompletnie do siebie nie pasowali. Kochali się, to bylo widać a mój ojciec poprostu o tym mówił, czy był pijany czy trzeźwy. Ja odziedziczyłam charakter po ojcu. Mama całe swoje życie podporządkowała mojemu ojcu. W domu było tylko jedno pytanie, czy ojciec przyjdzie trzeźwy czy pijany. Od tego zależało wszystko. I dobry humor matki i to co będzie na obiad. Oboje nie dali mnie i mojemu bratu miłości. Mama tylko dbała o nasze podstawowe potrzeby życiowe, czyli jedzenie, ubranie i czysty dom. Całe życie czuła się nieszczęśliwa, niespełniona, niedoceniona. Ustawiła się w pozycji służącej nas wszystkich i tak żeśmy ją postrzegali. Jako dziecko bardzo ojca kochałam, bo był napewno bardziej ciepłym człowiekiem od mamy, gdy był trzeźwy zajmował się nami jak prawdziwy tata powinien. Natomiast mama była wiecznie zmęczona i niezadowolona. Kiedy zrozumiałam , że ojciec pije i wraca do domu po alkoholu lub całkiem pijany prosiłam mamę, by się rozwiodła, ale ona nie chciała. Wolała byśmy wszyscy cierpieli, niż podjąć walkę o własne i ojca życie. (jestem przekonana, że ojciec znalazłby w sobie siłę do walki z nałogiem , gdyby tylko matka naprawdę tego chciała i konsekwentnie do tego dążyła). Nic dziwnego, że z takiego domu uciekłam w małżeństwo w wieku 18 lat. Od tamtej pory nigdy już do domu rodzinnego nie wróciłam.
Jesteśmy z mamą jak ogień i woda. Ona musi mieć wszystko poukładane, posprzątane , nic nie może leżeć na wierzchu. Ja nie lubię takich wyczyszczonych, sterylnych domów. U mnie jest zawsze bałagan. Nidgy nie robię nic na siłę, nic na pokaz, nie nawidzę hipokryzji, ona ze wszystkimi niby jest w dobrych stosunkach a o wszystkich potrafi źle mówić. Jest z tych osób co to dziurki nie zrobią a krew wypiją. Wizyty u niej wymagaja ode mnie wiele poświęcenia, bo muszę tłamsić swoją prawdziwą naturę i dostosowywać się do jej. Dlatego odwiedzam ją tylko raz w tygodniu, choć mogłabym częściej. Pomimo tych wszystkich żalów i problemów bardzo ją kocham i wiem, że zrobiła w swoim życiu wszytko, na co ją było stać, byśmy byli szczęśliwi.
Ale mieszkać razem byśmy nie mogły. Ani ona, ani ja do takich kompromisów jakich wymagałoby wspólne życie nie jesteśmy zdolne. Prędzej jeździłabym do niej co dzień niż zabrała do swojego azylu jakim jest mój dom. Wiem, że teraz widzi jak przegrała swoje życie i jest szczęśliwa, że chociaż ja nie popełniłam jej błędów. Nasze relacje są teraz naprawdę dobre, szczerze cieszymy się na te moje wizyty u niej, potrafimy ze sobą rozmawiać. Przegadałyśmy już wszystkie żale jakie do siebie miałyśmy, jesteśmy sobie bliskie jak nigdy. Ale wspólne życie, to coś co poprostu jest niemożliwe.

środa, 17 czerwca 2009

Po weekendzie

Odpoczywaliśmy sobie na działce u znajomych gdzie neta nie ma, więc tylko wpadałam na chwilę do Was, jak na obiad do miasteczka przyjeżdżaliśmy. Odpoczeliśmy i odstresowaliśmy się.

Jakoś tak mam , że nie pasuję do grupy (żadnej) i zawsze stoję z boku. Im jestem starsza tym bardziej widzę, że nie umiem z ludźmi być blisko, przejmować się ich sprawami, szczególnie jak wg. mnie są mało istotne. Nie to, że nie pomagam, wręcz przeciwnie staram się zawsze znaleźć wyjście, ale brak mi już cierpliwości do tłumaczenia po raz setny tych samych spraw. Kiedyś miałam więcej cierpliwości do ludzi, teraz chcę bardziej radykalnych posunięć. Może dlatego, że widzę jak łatwo można swoje życie "przegrać". Nie cierpię wysłuchiwać po raz tysieczny, że ktoś jest nieszczęśliwy w swoim związku a jednocześnie nie robi nic , by to swoje życie odmienić. Takie nocne rozmowy w babskim towarzystwie dają mi przegląd tego jak bardzo mało zdrowego rozsądku i zdrowego egoizmu mają kobiety. I jak mało walczą o swoje szczęście. A potem się dziwimy skąd biorą się te moherowe babcie. Właśnie z takich wiecznie "nieszczęśliwych" żon i matek. Niby są takie pracowite (ja jestem ostatnim leniem wg. nich), takie oddane a nikt ich nie docenia, ale nie pracują ani nad sobą , ani nad dobrymi relacjami z najbliższymi. Może bardziej brudna kuchnia czy pokój dałyby im więcej czasu na zastanowienie się co dla nich jest tak naprawdę ważne i czego oczekują od innych.

Tylko ja i mój mąż wiemy ile wysiłku i pracy kosztowało nas osiągnięcie takiej harmonii i szczęścia jakie są teraz naszym udziałem. Ile przegadanych wieczorów i spacerów :) Ile zawartych kompromisów i skupienia się na potrzebie wzajemnego zrozumienia. Nic się nie zrobi samo, trzeba chcieć i trzeba walczyć. I pamietać, że nie dlatego jesteśmy razem, bo tak wypada czy tak wyszło, ale dlatego, że się kochamy i chcemy dla siebie jak najlepiej.

środa, 10 czerwca 2009

Pokoleniowa zmiana

Stardust mnie natchnęła swoją dywagacją, że z małymi dziećmi matka jakoś sobie radzi a z dorosłymi to już jest gorzej. Ja swojego jedynaka silną ręką wychowywałam, bo po pierwsze chłop (a jak jest z nimi to każda z nas wie) a po drugie jedynak, więc musi sobie radę dać w życiu sam, bo oparcia w rodzeństwie mieć nie będzie. Starałam się bardzo a jak wyszło ? Cóż narzekać nie mogę, ale do zadowolenia jest mi daleko. Najbardziej mnie smuci to, że on jest wypisz wymaluj jak ja z lat młodosci. Tak samo nerwowy, tak samo wybuchowy, tak samo bezkompromisowy i taki trudny w codziennym pożyciu.
Mnie przeszło dopiero po trzydziestce, czy i moja synowa też będzie musiała tyle lat czekać ?
Zawsze wydawało mi się, że mój trudny charakter bierze się z traumatycznego dzieciństwa i problemów hormonalnych, ale po synu widzę, że to nie tak. On zachowuje się dokładnie tak samo jak ja i nawet używa tych samych technik manipulacji co ja. Problemy psychiczne, które miałam ze sobą (depresję) odziedziczył on. Nie umiem do niego trafić, ani mu pomóc. Najbardziej wkurzajace jest to, że on (tak jak ja wtedy) nie widzi problemu. Uważa, że wszystko jest ok.
Nie widzi, że krzywdzi swoim postępowaniem nas i żonę. Nie myślcie, ze krzywdzi w sposób fizyczny, on tylko potrafi zepsuć nam każde , nawet najbardziej miłe spotkanie. Nie zawsze, czasami, ale jest to bardzo denerwujące i przykre.
Sama nie wiem co mam z nim zrobić. Do psychologa nie chce iść, rozmawiać na ten temat z nami też nie potrafi. A wiem z własnego doświadczenia jak ciężko mu z tym żyć.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Wybory

Jestem zadowolona z wyników , bo nie wygrał PIS. Sama głosowałam na PO, bo pomimo, że mam do nich bardzo wiele zastrzeżeń, to jednak jest jedyną partią, którą mogę poprzeć. Zawsze biorę udział w wyborach, bo uważam, że to jest mój przywilej a nie obowiązek. Przez lata komunizmu w Polsce byłam zmuszana do chodzenia na wybory i głosowania na kogokolwiek, teraz nareszcie sama mogę wybierać.

Wracając do codziennosci byliśmy w kinie na Terminatorze i nie zawiodłam się, choć końcówka filmu jest strasznie łzawa. Jeśli ktoś lubi kino akcji to jest to świetny film dla niego.
Przez ostatnie dni miałam sporo gosci i gotowania:) Zrobiłam typowo polski obiad : schabowe, młoda kapustka i młode (takie drobniutkie) ziemniaczki z koperkiem.Wszyscy byli zachwyceni, bo tak się złożyło, że ostatnio jedli jakieś inne kuchnie i taki powrót do korzeni bardzo ich ucieszył. Do tego podałam dobre włoskie wino obiadowe. Zauważyłam, że przy dobrym jedzeniu i winie wielu ludzi potrafi bardzo ciekawie opowiadać, nawet ci co zwykle przy spotkaniach towarzyskich niewiele się odzywają. Bardzo byłam zadowolona z tej dobrej atmosfery, która dała mi dużo pozytywnej energii na ten nowy tydzień, czego i Wam życzę.

piątek, 5 czerwca 2009

Państwowa pomoc

Urodziłam się i wychowałam w czasach realnego socjalizmu. Ale nawet wtedy jak i teraz nie rozumiem roszczeniowej postawy wielu ludzi. Im sie należy pomoc od państwa i już. Nie wiem jak to jest w innych rejonach polski, znam realia Warszawskie. Tutaj pomoc państwowa leje się szerokim strumieniem, ale tylko dla alkoholików. Jeśli jesteś zwykłą osoba, która np. straciła pracę i jeszcze nie znalazła nastepnej a masz na utrzymaniu dzieci to ta pomoc Ci się nie należy. Musisz mieć stwierdzoną chorobę alkoholową a wtedy tak dostajesz - 490 zł zasiłku stałego, dopłatę do rachunków za energię elektryczną, gaz i komorne. Bezpłatne trzydaniowe obiady w stołówce, bony żywnościowe w wys. 150 zł oraz wstęp do magazynów karitasu z ubraniami i innymi przedmiotami codziennego użytku. Poprostu szok. Samotna matka na tyle liczyć nie może, jej się nie należy. Z drugiej strony cała rzesza ludzi uważa, że państwo powinno im pomagać w uzyskaniu odpowiedniego standartu życia. Nie dlatego, że są w prawdziwej potrzebie, ale dlatego ,że jest im niewygodnie np. mają za małe mieszkanie, lub za mało zarabiają.
Najbardziej wkurza mnie to, że krzyczą o tym najczęściej ludzie, którzy sami dla tego państwa kompletnie nic nie robią. Pracują na czarno nie płacąc podatków, nie chodzą na wybory, nie udzielają się nigdzie, tylko siedzą i wymagają.
Piszę może chaotycznie, ale jestem naprawdę wkurzona po rozmowie z takimi osobnikami.

środa, 3 czerwca 2009

Bieganina

Ja tam niepracująca kobieta jestem, więc teoretycznie czasu wolnego powinnam mieć dużo, ale jakoś tak dziwnie się składa, że wcale tak nie jest.

Fakt, mam dwie mamy już w latach, którym stale pomagam, mam wnusię, którą przynajmniej raz w tygodniu się zajmuję a i mężowi trochę pomagam w załatwianiu różnych urzędowych spraw, to skąd mam ten nadmiar czasu wolnego wziąść ?

Do tego pies i kot, ktorymi też przecież zająć się trzeba i czas na pieszczoty znaleźć. Do tego codzienna krzątanina i tak mijają dzień za dniem, tydzień za tygodniem.

Nie powiem, czas dla siebie na kompa i czytanie zawsze znajdę, bo bardzo wcześnie wstaję, ale tak naprawdę to gdybym pracowała zawodowo, to chyba bym tego wszystkiego nie ogarnęła.

Dziś, jak co tydzień, jadę do mojej mamy, żeby z nią cały dzień spędzić i przy okazji zrobić zakupy, ugotować, coś posprzątać itp. A jeszcze po południu do lekarza po receptę wybrać się muszę (wyrobić się przed 18, bo później zamykają). Wieczorem z mężem ofertę przetargową przygotować musimy, to pewnikiem wcześniej do kawiarni na dobrą kawę i omówienie szczegółów trzeba będzie wskoczyć. I tak ok 12 pójdę spać. Ale jutro jest piatek , mój ulubiony dzień :) i tego Wysoki Sądzie trzymać się będę :)

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Dzień Dziecka

U mnie Dzień Dziecka zbiega się z urodzinami mojej mamy, więc w niedzielę zaprosiłam całą gromadkę do siebie i zrobiłam jedną imprezę. Było miło i rodzinnie, choć pogoda była pod psem i każdemu łóżko pachniało, toteż pokładali się na tym moim narożniku na zmianę:)

Najfajniej wygladał mój mąż z wnusią i psem w ramionach :) Szkoda , że zdjęć zrobić nie zdążyłam. Jak się nasza rodzina spotyka to tak mi trochę smutno, że jest nas tak mało. Zawdzięczam to niemcom i wódce, eh:(



Muszę teraz szkolić angielski, bo synowa mówi do małej po angielsku i ta też większość słów w tym języku wypowiada a biedna babcia tylko po włosku co biegle mówi. Więc weź się tu i domyśl, że "wi" to zjeżdżalnia, albo pochylnia jest, "main" to ustąp mi i różne takie. Dobrze, że choć podstawowe słowa znam to przynajmniej wiem, co chce ubrać lub zjeść :)



A wieczorkiem, po rodzinnych gościach (zmywarka to jednak coś pięknego jest:) poszliśmy ze znajomymi na najnowszy STAR TREK na seans o 22. Film polecam każdemu, który lubi fantastykę. Ci znajomi to w wieku mojego syna i synowej są. Bardzo żeśmy się z nimi zaprzyjaźnili i tak nie raz sobie myślę , dlaczego z rodzonym dzieckiem tak luźno pogadać
nie mogę, jak z nimi. Oni sami też przyznają, że ze swoimi rodzicami takich stosunków utrzymywać się nie da, a szkoda.



Dziś od rana znowu pada i jak tak dalej pójdzie, to prześpię cały dzień, bo jak pada to w nocy usnąć nie mogę, za to w dzień proszę bardzo, nawet i 6 godzin pośpię :) Dobrze, że mogę.

piątek, 29 maja 2009

Motyle w brzuchu :)

Bardzo wcześnie wyszłam za mąż i urodziłam dziecko. Mówiąc krótko znalazłam legalny sposób na ucieczkę z domu rodzinnego, który był dla mnie potwornie toksyczny.
Ale o tym napiszę może innym razem.
Będąc młodą mamusią całą swoją uwagę poświęciłam wychowywaniu swojego dziecka, bo wbrew dziś modnym teorią o bezstresowym "wychowywaniu" , ja uważałam, iż dziecko należy od maleńkości uczyć poszanowania pewnych zasad. Przegrałam swoje pierwsze małżeństwo, ale się nie poddałam. Dość szybko poznałam swojego obecnego męża i mądrzejsza o bolesne doświadczenia spróbowałam jeszcze raz uwierzyć w miłość po grób. Początki były bardzo trudne dla nas obojga a szczególnie dla niego, bo nie dość, że musiał się odnaleźć w roli ojca , to jeszcze potrzebował ugłaskiwać moje fobie. Byłam dla niego naprawdę wredna, ale on silny swoją miłością przetrwał wszystko :) Mijały lata, lepsze i gorsze, jak to w życiu. Syn dorastał, były z nim coraz większe problemy, jak to z nastolatkami a my razem staraliśmy się wspierać w tych trudnych czasach. Nie wiedzieć kiedy dorośliśmy a razem z nami wydoroślał nasz synek. Miał młodość chmurną i durną a my obok niego zaczęliśmy wspominać nasze początki. Kiedy się wyprowadził, nagle odkryliśmy w sobie całe pokłady czułości i zrozumienia. Po raz pierwszy w życiu mieliśmy czas tylko dla siebie. Nie musieliśmy się martwić o wczesny powrót do domu, o obiad, o sprzątanie i inne drobiazgi, które są takie ważne póki dziecko jest w domu. Zachłysnęliśmy się wolnością i sobą. Zaczęliśmy odkrywać na nowo to, co nas do siebie kiedyś przyciągnęło. Każdy dzień jest teraz dobry na to, by razem coś zrobić, razem gdzieś pójść lub razem zostać. To co mnie kiedyś w nim tak denerwowało, teraz rozczula i śmieszy. Przez wszystkie te minione lata ta miłość w nas drzemała, zakurzona codzienną bieganiną. Teraz rozkwita, bo nic nie musimy. Za nami kłótnie o pierdółki, każde stara się przychylić drugiemu kawałek nieba a słowa kocham Cię, są naszą codziennością.
Od kilku lat nie muszę już pracować zawodowo, bo jak mówię ze śmiechem "mam męża" :) A chodzi o to, że on woli bym nie musiała stresować się dodatkowo pracą. W domu mogę robić co zechcę, jak jest obiad to dobrze, jak nie ma drugie dobrze, nic nie muszę i dobrze mi z tym. Żelazną zasadą było zawsze, że zostawiamy wszelkie "stresy" zawodowe poza domem i tak jest teraz. Gdy mamy coś ważnego do omówienia idziemy na kawę do kawiarni, albo na spacer do lasu a w domu dajemy sobie tylko dobrą energię. Nie znaczy to, że zrezygnowaliśmy ze swoich własnych zainteresowań. On lubi filmy, ja wolę czytać książki. On spotyka się z kolegami na piwie, ja spotykam się ze swoimi przyjaciółkami. Ale zawsze najchętniej spędzamy czas razem:)

Jak wszyscy zakochani :)

wtorek, 26 maja 2009

Dzień Matki

Dzięki Bogu, obie nasze mamy jeszcze żyją i mają się względnie dobrze. Kupiłam więc przepiękne kwiaty doniczkowe i porozwoziliśmy. Dla teściowej, która ma zielony palec storczyk tym razem kolorowy (na dzień kobiet dostała biały) a dla mojej mamy zwykłe, żółte begonnie. Obie były zachwycone :) Sama od syna dostałam bukiet białych róż.



I tak mie naszła chwila refleksji. Jak bardzo to nasze życie kołem się toczy. Jeszcze nie tak dawno, byłam tylko córką, teraz jestem i mamą i córką i babcią. A przecież w pamięci mam tak dobrze zapisane marzenia z lat szczenięcych o tym, by wyjść za mąż i mieć dzieci (dużo) a już dziś mogę się z tych marzeń rozliczyć. Zamiast conajmniej czwórki mam tylko jedno dziecko i zamiast ukochanej córki Madzi równie ukochanego syna. Życie i rozsądek zminimalizowały te moje marzenia.

Wnuczka wnosi w moje życie dużo radości i pozwala spełnić następne marzenie o kupowaniu tych prześlicznych malusieńkich sukienek z falbankami, których tak mi brakowało.



Gdy czytam o tych wszystkich przebojowych kobietach ,co to i na góry się wspinają i w morzu nurkują a i marzą o podróżach dookoła świata, to tak sobie myślę, że te moje marzenia były jakieś takie strasznie przyziemne. Ja na góry nie będę wchodzic, bo boję się wysokości a i o takich podróżach nie marzę , bo po pierwsze boję się robaków (więc wszelkie dżungle i nne takie odpadają) a poza tym latanie samolotem jest dla mnie strasznie nudne a długa jazda samochodem strasznie uciążliwa. Zostaje kolej, ale jak się trafi na mardnych podróznych to tez do kitu. Nurkowanie odpada, bo klopoty z sercem, to co mi zostaje ??
Dom i szczęśliwe zycie :)

poniedziałek, 25 maja 2009

Miało być inaczej a wyszło jak zwykle....

Oczywiście kuchnia nie skończona. Ale i tak co mogłam to uporzątkowałam i przynajmniej niczego już nie szukam :)
Modernizacja wyszła o tyle fajnie, że wszystko mam na wózkach i nie muszę już po nic nurkować, ani przestawiać rzeczy z przodu, by sięgnąć po coś z tyłu :) A cargo na garki polecam wszystkim.
W końcu nie na młodość mi idzie :)
Pogoda piękna , ale mi się nie chce wychodzić z domu. Jakaś taka nieruchawa jestem po tym, jak dwa tygonie prawie ciurkiem siedziałam i czekałam na "fachowców".
Weny mi jakoś brak.

czwartek, 21 maja 2009

Elementy krajobrazu

Na razie mam widok w kuchni po przejściu churaganu. Modernizacja , która miała trwać tydzień ciągnie się miesiąc i jeszcze dziś będą kończyć. Mam dość. Wiem, że będzie fajnie, ale dlaczego to musi tyle trwać ? Ja tam żadną porządnicką panią nie jestem, wręcz przeciwnie, straszna ze mnie bałaganiara, ale NIGDY niczego nie szukam, zawsze wiem, gdzie co mam , a teraz totalny chaos, który doprowadza mnie do stanu przeddrgawkowego. Ani co ugotować , ani przyjąć wnusi, wszystko narozkładane gdzie się da. Mam nadzieję, że dziś naprawdę będzie koniec i cały weekend poświęcę na doprowadzenie do porządku mieszkania. A potem to totalny luz :)

poniedziałek, 18 maja 2009

Początek

Nie wiem jeszcze o kim lub o czym będę pisać, ale zaczynam.

Jestem po 40 i mam suczkę i kotkę.
Lubię zwierzęta może nawet bardziej od ludzi :)
Mam też osobistego męża, syna i synową a także prześliczną wnusię, która ma całe 20 miesięcy.

Tyle tytułem wstępu, na dobry początek :)
Teraz popatrzę co piszą inni:)